Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/255

Ta strona została skorygowana.

— No, no, nie udawaj — odrzekł bankier. — Wiesz bardzo dobrze, do czego zmierzam.
— Zupełnie nic a nic nie wiem — odrzekła młoda dziewczyna swobodnie. — Przypomnij mi pan, jeżeli łaska.
— Mówiliśmy o Fabrycjuszu.
Paula uśmiechnęła się z pewnym przymusem i zaczerwieniła się mocno.
— Ah tak, tak! — rzekła — przypominam sobie tę pańską manię.
— Nazwij to, jak ci się podoba — odrzekł Lefébre. — Nazwa tu niewiele znaczy, w każdym razie, kochane dziecię, moją jedyną manją jest zapewnić ci szczęście.
— Jestem tego pewną, kochany panie, ale trzeba się przekonać, czy spiesząc się tak do celu, nie zmyliłeś czasami drogi?
— Powiedz otwarcie: czy zastanawiałaś się nad naszemi projektami?
— To jest nad pańskim projektem? Bardzo mało.
— A nad Fabrycjuszem?
— Więcej może trochę.
— I co sobie mówiłaś, myśląc o nim?
— Fabrycjusz wydaje mi się bardzo eleganckim, młodym człowiekiem i skończonym gentlemanem. Mam dużo dla niego sympatji.
— Doskonale! Więc krótko mówiąc, podoba ci się?
— Zapewne. Nie odmawiam mu wcale mojej przyjaźni.
— Czy podobałby ci się jednak nietylko jako przyjaciel, ale także jako mąż?
— O! za dużu chcesz pan wiedzieć!
— Paulo, proszę cię, odpowiedz mi wyraźnie.
— Nie odpowiem więcej ani słowa.
— No więc mi i to tymczasem wystarczy. Taka odmowa nie jest odmową.
Młoda dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale nie starczyło czasu na to. Odezwał się dzwon, oznajmiający gościom, że śniadanie na stole.