Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/274

Ta strona została skorygowana.

Podał papier siostrzeńcowi i powiedział:
— Kości rzucone! Każ zaraz zanieść ten telegram.
Nazajutrz ze świtem młody człowiek był już na nogach. Kazał Laurentemu zapakować bieliznę i ubranie.
— Pan wyjeżdża? — zapytał Laurent.
— Dzisiaj nawet, z moim wujem.
— Czy pan mnie ze sobą zabierze?
Nie... Twoja obecność jest tutaj potrzebna... Musisz doglądać służby i utrzymywać wszystko w porządku. Za dwa lub trzy dni przyjdzie tu z Melun poczciwy bardzo człowiek, były majtek okrętowy, niejaki Klaudjusz Marteau. Pomieścisz go w Pawilonie, wychodzącym na bulwar w głębi ogrodu. Przyjąłem go do służby. Zorganizuje on mi małą flotyllę do wycieczek po Sekwanie.
— Bardzo dobrze, proszę pana.
Fabrycjusz otworzył szufladkę od biurka i wyjął pakę biletów bankowych.
— Zostawiam ci dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Aż tyle, proszę pana?
— Tak, daje ci je do obrachunku, przy końcu miesiąca wypłacisz wszystkim zasługi i rachunki dostawców. Klaudjusz pobierać będzie po sto dwadzieścia pięć franków miesięcznie. Dasz mu także pieniądze, jakich będzie potrzebował na zakupy.
— Wiele zażąda?
— Tak jest... Ufam mu w zupełności.
Fabrycjusz schował pieniądze spowrotem do biurka, zamknął je, a klucz oddał Laurentowi, dumnemu, że dostała mu się trzecia funkcja, niemniej honorowa jak dwie pierwsze, funkcja kasjera.
— Czy pan ma jeszcze co do rozkazania? — zapytał.
— Poślesz na stację Maillot po powóz na cztery osoby; niech zajedzie około jedenastej.
— Dobrze, proszę pana — poślę chłopaka stajennego, a sam zajmę się pakowaniem walizy.
Fabrycjusz udał się do pana Delariviére.
Wybiła właśnie dziesiąta i jednocześnie rozległ się dzwonek, oznajmiający śniadanie.