Poniszczył już bardzo wiele kompromitujących go papierów i korespondencji — bo miał się ciągle na baczności, a przed oczami widział ciągle prokuratora rzeczypospolitej, komisarza policji i agentów bezpieczeństwa. Miał małą, nikomu nieznaną furtkę w murze, wychodzącą na bulwar Montmorency i przez nią wymknąć się zamierzał. Zrealizował wszystkie wartościowe papiery — a małą szkatułkę, wypchaną biletami bankowemi i zaopatrzoną we dwa zameczki, łatwo mu było zabrać przy każdem najmniejszem zaalarmowaniu.
Jednej mu tylko rzeczy dotąd brakowało, paszportu na cudze nazwisko. René Jancelyn, wytrawny fałszerz, mógłby z łatwością wybawić go z kłopotu, ale do tego potrzeba go było wtajemniczyć w swoje zamiary, a tego Frantz Rittner wcale nie życzył sobie.
W zupełnem swem odosobnieniu i głębokiem zmartwieniu przyszła Edmie ochota napisać list do Marty de Reveroy.
Zdawało jej się, że ta rozmowa z ukochaną towarzyszką z lat dziecinnych przyniesie jej ulgę i pociechę.
Napisała zaraz rano i na śniadanie stawiła się z listem w ręku.
Edma, o czem nie wspomnieliśmy jeszcze, przyjęła zaproszenie doktora i zazwyczaj jadała z nim razem.
Zobaczywszy list, Rittner domyślił się odrazu, o co prosić go będzie pensjonarka.
— Panie doktorze — odezwała się dziewczyna — mam małą prośbę do pana...
— O cóż chodzi?
— O przesłanie tego oto listu na pocztę; napisałam do jednej z przyjaciółek moich na pensji.
— Służę pani, zaraz po śniadaniu oddam go sam na pocztę w Paryżu, to o parę godzin wcześniej dojdzie.
— Dziękuję panu doktorowi.
Frantz wziął list i schował go do pugilaresu.
— Tylko proszę nie zapomnieć.
— Niech pani będzie spokojną, ja mam pamięć doskonałą.