Doktor zmarszczył brwi.
Edma zaprowadziła matkę do małej altanki, ocienionej pnącemi się różami i powojem, w której pomimo dopiekającego słońca, panował chłód przyjemny.
Joanna zamiast pozostawać nieruchomą, jak zwykle, zabrała się do zrywania róż, uwinęła z nich wieniec i włożyła go na głowę córki i rzekła dziwnie pieszczotliwym głosem:
— W różach ładnie blondynkom, a mój anioł światłości ma takie śliczne włoski złote.
Edma patrzała na matkę z coraz większem wzruszeniem i ucałowała jej ręce...
— Boże mój! widzieć ją taką i czuć, że mnie nie poznaje... że dusza jej jest nieobecna!... To serce może pęknąć z żalu...
Zaczęła płakać na nowo.
Joanna zdawała się zdziwioną, dotknęła jej twarzy, a potem obejrzała zwilżone palce.
— Ty płaczesz, śliczny jasnowłosy aniele? — zapytała następnie. — Może cię ukłułam, wkładając wieniec? Przebacz mi... Te kwiaty to róże, a róże mają kolce... Nieraz korona z róż bywa koroną męczeńską... Przebacz mi, aniele światłości...
I zrobiła ruch, aby uklęknąć przed córką, ale ta wpół ją objęła.
— Więc już jej nie wyleczę, mój Boże! — myślała Edma, nie przestając płakać. — Mnie się zdaje jednakże, że nauka mogłaby zapobiedz tej okropnej chorobie... Mnie się zdaje, że gdyby doktor Rittner chciał, to przywróciłby zdrowie matce... Oh! Grzegorzu, czemuż cię niema tutaj... ja takie mam zaufanie do ciebie!... Paula mi mówiła, że posiadasz wielką naukę, gdybyś wiedzę swoją połączył z mojem przywiązaniem, dokazalibyśmy cudu... O! gdybyś ty był tutaj...
Czuję, żebyśmy ją ocalili.. Jestem przekonaną...
Wstała rozpromieniona i wzniosła oczy ku niebu. Nagle myśl przyszła jej do głowy.