Frantz Rittner, już od kilku chwil ukryty poza zielenią, nie tracił żadnego szczegółu z obrazu, jakiśmy opisali.
Teraz wyszedł z ukrycia i zbliżył się do Edmy.
— Proszę pani — rzekł — potrzeba chorą odprowadzić „już do jej pokoju...
— Już!? — wykrzyknęła Edma.
— Tak, już... Nadużycie zawsze staje się szkodliwem, ożywczy wpływ powietrza świeżego wywołałby w rezultacie wzburzenie, czego potrzeba unikać...
— Dobrze, panie doktorze, ale mama ma się lepiej...
nieprawda?...
— Daleko lepiej...
Edma objęła chorą swojem ramieniem i wolniutko poprowadziła do zabudowania obłąkanych.
— Zanadto dobrze się ma — myślał Rittner, patrząc za oddalającemi się. — Uzdrowienie byłoby zanadto prędkie... Nie można na to pozwolić... Za nic na świecie!...
∗ ∗
∗ |
W kilka dni po rozmowie z siostrzeńcem pana Delariviére, Klaudjusz Marteau otrzymał od prefektury policji w Melun wezwanie, ażeby we własnym pilnym bardzo interesie udał się do biura bezpieczeństwa publicznego, sekcji pierwszej, wydziału drugiego.
Udał się też zaraz do biura, przez które został wezwany. Wprowadzono go do gabinetu naczelnika.
— Nazywasz się Klaudjusz Marteau? — zapytał naczelnik biura.
— Tak, panie naczelniku.. To jest właściwie, nie ja podałem prośbę, tylko ten pan...
— Jakto?
— Nie ja pisałem podanie, ale osoba, która się mną zajmuje i która mnie bierze do służby...
— Pan prefekt raczył przychylić się do twego żądania, wskutek prośby za tobą...
— Niech żyje pan prefekt |
— Oto paszport do Paryża...