Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/311

Ta strona została skorygowana.

Kupił kurtkę marynarską, spodnie sukienne i płócienne, koszulę z niebieskim kołnierzem, pas czerwony i całą zresztą inną garderobę. Nie zapomniał o berecie, ani tradycjonalnym kapeluszu ceratowym.
Przebrał się zaraz w sklepie. Resztę rzeczy upakował w nową także walizkę i wygolony, wyświeżony, wyelegantowany — jak się wyrażał, w swoim języku marynarskim — zatrzymał przejeżdżającego fiakra i kazał się zawieść do Neuilly Saint James pod adres wskazany na bilecie Fabrycjusza. Przybywszy na ulicę Longchamps, Klaudjusz zapłacił stangreta, wziął walizkę i silnie zadzwonił.
Na odgłos dzwonka przybiegł ogrodowy razem z Laurentem i otworzył małą furtkę w sztachetach.
— Kłaniam uniżenie! — odezwał się marynarz przestępując progi, po wojskowemu przykładając palce do czapki.
— Czy to Klaudjusz Marteau z Melun? — zapytał exlokaj.
— W swojej własnej osobie — odrzekł przewoźnik. — A pan jest intendentem? — zapytał.
— Ja jestem intendentem.
— Jestem tu do pana przysłany.
— Przez pana Fabrycjusza Leclére — przerwał Laurent — wiem. Masz bilet?
— I to jest.
— Doskonale. Poczekaj tylko trochę, przyniosę klucz i zaprowadzę cię do twego mieszkania.
Powiedziawszy to, Laurent oddalił się, pozostawiwszy majtka z walizką w alei.
— Pan intendent udaje wielkiego człowieka — pomyślał Klaudjusz — pozuje na pana, ale z tem wszystkiem wygląda na uczciwego djabła. Laurent ukazał się na skręcie alei i zaprowadził nowo przybyłego do pawilonu nad brzegiem Sekwany. Tu otworzył drzwi i powiedział:
— Oto, gdzie będziesz mieszkał, mój zuchu.
Klaudjusz rzucił ciekawe spojrzenie do środka.
— To wszystko dla mnie jednego? — wykrzyknął — to niepodobna!