— Więc nie potrzebuję się niczego obawiać?
— Niczego zgoła.
— No to zjemy obiad? — zapytała, siląc się na wesołoćć.
— Ma się rozumieć... jestem bardzo głodny.
I poszli do sali jadalnej, gdzie było już nakryte do stołu. Obiad był dziwnie smutny. Pan Langenois nie miał wcale apetytu. Panna Jancelyn mówiła ciągle, żeby się zagłuszyć, ale zaledwie kiedy niekiedy otrzymywała odpowiedź. Oczy zachodziły jej łzami. Coraz bardziej nabierała przekonania, że zaszło coś niewiadomego, ale strasznego, miało ją dotknąć jakieś nieszczęście. W takich okolicznościach obiad nie mógł się przeciągnąć zbyt długo. Matylda pierwsza wstała od stołu, podeszła do Pawła i szepnęła mu do ucha błagalnym prawie głosem.
— Idziesz?...
— Gdzie? — zapytał Langenois.
— Do saloniku.
— Dobrze — odrzekł Paweł i poszedł za Matyldą na pierwsze piętro i przestąpił próg saloniku, w którym widzieliśmy Matyldę śpiącą po południu. Usiadła na kanapie i dała znak panu de Langenois aby obok niej zajął miejsce. Zrobił to z widoczną niechęcią... Matylda nacisnęła sprężynę dzwonka. Pokojówka zapaliła pięć świec w kandelabrze i zaraz się oddaliła.
— Teraz — odezwała się siostra Renégo — jesteśmy sami... zupełnie sami... Porozmawiajmy...
— O czem mamy rozmawiać? — zapytał młody człowiek z przymuszonym uśmiechem.
— Pawle — odrzekła Matylda — powiedz mi otwarcie, co tobie jest...
— Nie pytaj mnie — odpowiedział.
— Dlaczego? i
— Bo lepiej, żebym milczał.
— Czyż nie widzisz, że mnie boli twoje cierpienie?... Ja chcę wiedzieć koniecznie...
— A więc dobrze — rzekł — będę mówił. Dowiesz się o wszystkiem, ale musisz mi odpowiedzieć szczerze i otwarcie.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/373
Ta strona została skorygowana.