Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/375

Ta strona została skorygowana.

— Ho! — wykrzyknął Paweł — to staje się coraz bardziej niezrozumiałem! Albo... przynajmniej zanadto jasnem.
— Ja nie widzę nic niejasnego w tem wszystkiem — powiedziała młoda kobieta, bardzo zaintrygowana ostatniemi słowami Pawła. — Nie rozumiem, co za zagadkę każesz mi odgadywać.
— Zagadka to bardzo ważna, o której rozwiązanie bardzo się boję.
— Pawle, wytłomacz się! bo mnie przerażasz. Czy ciągle o tym czeku mówisz? >
— Ciągle.
— A więc?
— A więc czek na dwadzieścia pięć tysięcy franków nie był wcale przedstawiony bankierowi na drugi dzień potem, kiedy ci go posłałem.
— Niepodobna! — przerwała Matylda.
— To dowiedzione. I w miejsce tego czeku przedstawiono dziś rano inny. Czy słyszysz? dziś rano, dziś!
— Słyszę, ale nic nie rozumiem.
Paweł mówił z uśmiechem ironicznym.
— Zaraz się wytłomaczę.
Nie miał czasu tego uczynić, bo silne szarpnięcie dzwonka rozległo się przy bramie i zatrzymało mu słowa na ustach.
— Kto może przybywać o tej porze? — powiedział pan Langenois.
— Zapewne mój brat — odrzekła Matylda.
— Młody człowiek zadrżał i powtórzył:
— Twój brat?
— Przypuszczam. Uprzedził mnie w kilku słowach, że ma zamiar wyjechać w długą podróż i że przyjdzie mnie pożegnać.
— Ah! — zauważył pan de Langenois ponurym głosem — przybywa wcale nie w porę.
Matylda nie zrozumiała znaczenia tych słów i odrzekła:
— Ja przypuszczam, że przybywa właśnie w samą porę. Wytłomaczy nam, co sobie życzysz wiedzieć i powie, jakim sposobem wymieniony czek nie był podniesiony aż do dzisiaj.