Ta dziwna grupa wiła się po dywanie niby węzeł węży, zawadziła o stoliczek, na którym stał pięcioramienny kandelabr, i przewróciła go. Ani brat, ani siostra nie spostrzegli tego w pierwszej chwili. Co ich obchodziła ciemność. René chciał raz już skończyć, pochwycił prawą ręką szyję Matyldy, jego zaciśnięte palce ściskały jak kleszcze, paznokcie zadzierały skórę. Młoda kobieta zaczęła chrapać, jeszcze jedną sekundę, a chrapanie to zamieniłoby się w konanie. René podniósł się co żywo. Wielka jasność napełniła mały salonik.
— Ogień! — mruknął fałszerz.
Matylda, na wpół zduszona, przyszła do przytomności, żeby powtórzyć: — Ogień!...
Przewrócone z kandelabrem świece zapaliły firanki, a pożar rozszerzał się z piorunującą szybkością, napełniając atmosferę gęstym dymem palących się materji.
— Chciałaś mnie posłać na szafot, kochana siostrzyczko — krzyknął René. — Teraz już się ciebie nie boję, twoja tajemnica zginie razem z tobą... I jednocześnie wyleciał z pokoju, zamknął za sobą drzwi na klucz i pozostawił Matyldę wśród płomieni.
— Ah! nędzniku! — krzyknęła młoda kobieta, zdoławszy nie bez trudności unieść się na kolana, a potem na nogi. — Nędznik zamyka mnie, a ogień się wzmaga! Chce mnie spalić żywcem, morduje mnie... a ja jestem jego siostrą!...
Ratunku!... ratunku!... ratujcie mnie!... Ja nie chcę umierać... Ratujcie mnie!... Ja się chcę pomścić!...
Ta chęć zemsty dodała nieszczęśliwej sił potrzebnych do zaczołgania się aż do małej komórki, o której wspominaliśmy powyżej. Wyjęła szkatułkę, w której zamknięte były jej papiery i włożyła w nią czek, podpisany przez Pawła de Langenois, a sfałszowany przez Renégo. Zrobiwszy to i wiedząc, że drzwi są zamknięte, pobiegła do jednego z okien z zamiarem wyskoczenia z pierwszego piętra na dół z narażeniem się na śmierć niechybną. Niestety