Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/384

Ta strona została skorygowana.

płonące firanki i obicia tworzyły nieprzebytą barykadę... Musiała się cofnąć aż na sam środek pokoju. Dym stawał się coraz gęściejszym; chciała znowu wołać o pomoc, ale słowa uwięzły jej w gardle. Padła na kolana i nagle przyszła jej na pamięć modlitwa z lat dziecięcych. Powtórzyła ją machinalnie, patrząc błędnemi oczami na płomienie. Ogień się rozszerzał. Matylda mogła liczyć minuty, jakie jej pozostawały do życia.
Tymczasem z zewnątrz spostrzeżono pożar. Obie służące Matyldy, słysząc rozpaczliwe wołania swojej pani, straciły głowy i latały po sąsiedniej ulicy, wołając: pali się!
Mieszkańcy w tej częsci Neuilly, oddzieleni są jedni od drugich dużymi ogrodami; niektórzy jednak zaczynali przybywać na miejsce katastrofy, pełni najlepszych chęci, ale bezsilni zupełnie. A zresztą cóż robić? Ciemny, gęsty dym zalegał wszystkie wyjścia. Ogień doszedł do schodów. Wedrzeć się bowiem w dom gorejący, było to skazywać się na śmierć pewną.
Nagle jednakże na wpół spalone drzwi saloniku rozpadają się na części pod silnem uderzeniem... Człowiek w ubraniu marynarskim wpada do pokoju, z którego dochodziło wołanie, dym go jednak oślepia i nie widzi nic... woła... nikt mu nie odpowiada...
— Do pioruna! — krzyknął ten człowiek. — Czyż przybyłem za późno, albo nie trafiłem do właściwego pokoju?...
Nagle błysk płomienia przeżyna ciemności i oświeca miejsce, gdzie znajduje się Matylda, skurczona i nieruchoma, trzymająca ciągle szkatułkę w rękach.
Marynarz wsuwa tę szkatułkę za swoją bluzę flanelową, chwyta i unosi młodą kobietę, która traci przytomność w silnych jego ramionach, wychodzi z pokoju, jednym skokiem, tak, jak wszedł; rzuca się na schody, których zwęglone stopnie usuwają mu się pod nogami i nakoniec wydostaje się żyw ze swoim ciężarem.
— Wielki już był na to czas! — odezwał się, wciągając snop świeżego powietrza. — Do pioruna, przygrzewa tam zanadto!...