lecące iskry, a nakoniec płomienie, które widocznie pokazywały się w stronie, gdzie była willa Matyldy. Przerażenie jego wzrastało.
— To dom Matyldy gore! — a sama ona w niebezpieczeństwie może...
I zaczął biec z całej siły. Byłby chętnie oddał połowę życia, żeby się był nie oddalał od panny Jancelyn. Przeklinał swoje głupie podejrzenia, swoje nierosądne uniesienie; wołał Matyldę na głos cały.
Wiemy już, że zobaczył ją ocaloną przez Klaudjusza Marteau i że marynarz wynalazł jej pomieszczenie w domu pana Delariviére. Dziwny traf poprowadził Matyldę do mieszkania Fabrycjusza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
René Jancelyn, zamknąwszy na klucz drzwi od pokoju, w którym pozostawił siostrę, narażoną na śmierć najstraszniejszą ze wszystkich, na śmierć w płomieniach — wybiegł z domu i skierował się do Paryża, nie tą jednakże drogą, którą szedł Paweł de Langenois. W pierwszej chwili leciał, ale po paru minutach zwolnił biegu i nareszcie zupełnie przystanął; odwrócił się i przysłuchiwał oddalonym krzykom, które dochodziły jego uszu. Zdawało mu się, że rozróżnia okrzyk „ogień“ i rozpaczliwe wołanie „ratunku“. Dziwny uśmiech skrzywił mu usta i poszedł dalej. Nagle minął go szybko jadący najęty powóz. Światło latarni oświeciło twarz brata Matyldy.
— René! — zawołał głos jakiś z powozu i powóz zaraz przystanął... Wyskoczył z niego jakiś człowiek.
— Rittner! — zawołał z kolei René.
— Tak jest odpowiedział doktor.
— Zkądże u licha w tej oddalonej stronie?
— Nie przypadek to bynajmniej, to moja szczęśliwa godzina sprowadziła mnie na tę drogę w chwili zwątpienia, nie wiem już po ilu godzinach bezskutecznego poszukiwania.
— Szukałeś mnie? — zapytał zdziwiony René.