bo nie drgnęła wcale, nie wymówiła ani jednego słowa. Na próżno Paweł odzywał się do niej najczulszym głosem, na próżno błagał, ażeby odpowiedziała chociażby gestem, nie zdawała się słyszeć go wcale i ciągle zachowywała jednakowe milczenie. Kiedy doktor przestąpił próg pokoju, pan de Langenois był w takim stanie rozstroju nerwowugo, że nie mógł nic powiedzieć, wskazał tylko chorą i głośno płakał. Na szczęście doktor nie potrzebował go wypytywać. Laurent opowiedział mu już wszystko, przeprowadzając przez ogród willi. Zbliżył się tedy do chorej i zaczął ją długo egzaminować.
— Twarz zaczerwieniona — mówił, — spojrzenie nieruchome, powieki szeroko rozwarte... Uderzenie gwałtowne... Trzeba puścić krew koniecznie... Proszę o miednicę...
Laurent pospieszył wykonać rozkaz i z miednicę w ręką, poważny, jak przystało na człowieka, posiadającego zaufanie, oczekiwał milcząco na rozkazy doktora.
— Zbliż się pan trochę — powiedział doktor — i podsuń z łaski swej miednicę pod lewą rękę chorej.
Laurent zastosował się do informacji. Paweł milczał i z wielką obawą śledził każde poruszenie doktora. Ten odsłonił rękaw szlafroczka, w jaki była ubraną Matylda i pewną ręką przeciął żyłę. Krew trysnęła.
Widząc czerwoną fontannę, Paweł zadrżał od stóp do głów. W miarę upływu krwi, oczy Matyldy traciły nieruchomość, piersi się uniosły i lekki oddech poruszył usta. Doktor zamknął żyłę podwójnym kompresem i zbandażował tak, aby krew nie mogła się już wydobyć za poruszeniem ręki.
— Już jej lepiej?... prawda panie?... zapytał Paweł.
Doktor miał zamiar odpowiedzieć w sposób zapewne potwierdzający, ale nie starczyło mu czasu. Młoda kobieta uniosła się na posłaniu, rzuciła dookoła spojrzenie najprzód zdziwienia, a potem przerażenia i głosem przytłumionym przemówiła: