— Teraz — powiedział brat Matyldy — gdzie i kiedy się zobaczymy?
— W Genewie, za trzy lub cztery dni najdalej.
— Ja ciebie zatem wyprzedzę.
— W którym hotelu zamyślasz stanąć?
— W Mont Blanc.
— Pod jakiem nazwiskiem?
— Zapytasz się o pastora Muellera.
Rittner skłonił się z uśmiechem.
— Do widzenia więc niezadługo w Genewie, hotel Mont Blanc.
— Do widzenia!
Po przyjacielskiem uściśnieniu dłoni, René odprowadził Rittnera aż do bramy, którą zamknął po cichu. Powrócił do pokoju, obciął wąsy i brodę, tak samo, jak to wspólnik jego zamyślał także zrobić; następnie wdział czarne ubranie duchownej formy, zupełnie nowe, na szyje założył biały krawat, na nogi trzewiki na grubych podeszwach, sznurowane, na wierzch szeroką rewerendę z czarnej alpagi, zapiętą na małe guziczki, na głowę niski kapelusz o szerokim rondzie, a przez ramię przepasał podróżny sakwojaż i starannie zamknął dubeltowe dno worka podróżnego, napełnionego bielizną. Napisał kilka słów na papierze, włożył go w kopertę wraz ze stu frankowym biletem, położył to na stole i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi, ale klucz pozostawiwszy w zamku.
List, zaadresowany do stróża domu, zawierał te słowa:
„Zmuszony jestem wyjechać bezpowrotnie. Sprzedaj moje rzeczy. Pieniądze zabierz sobie. Caquet, lokator z drugiego piętra“.
Wyszedł z domu i przesiedział resztę nocy w małej restauracji obok stacji kolei Ljońskiej, otwartej zawsze przez całą noc. O szóstej trzydzieści minut siedział w pociągu i szybko zdążał ku Szwajcarii.
∗ ∗
∗ |
O tej samej godzinie, kiedy René Jancelyn odjeżdżał, spodziewając się znaleźć po za granicą zupełne bezpieczeństwo, Klaudjusz Marteau obudził się, podług zwyczaju poszedł