Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/403

Ta strona została skorygowana.

— Cierpliwości Klaudjuszu! nie unoś się. Nie spiesz się zanadto, to najlepszy sposób dojścia do celu! Co do oddania tego pudełka tej pani, a to co znowu? Nie zrobisz podobnego głupstwa. Przypadek daje ci w ręce nowy dowód zbrodni, równie przekonywujący jak pierwszy... Musisz to zachować! A!, panie Fabrycjuszu Leclére, szanowny mój chlebodawco, teraz czytam jasno w twoich kartach!.. Zanadto się rozgadałem, kiedy cię wiozłem czołnem w wigilję egzekucji w Melun... Odgadłeś, że jestem posiadaczem czegoś, coby cię zgubić mogło... Powiedziałeś sobie, że potrzebną ci jest broń przeciwko mnie i znalazłeś tę broń w mojej przeszłości... Dawny więzień, zdemaskowany przez ciebie, następnie otoczony udaną twoją łaskawością, nie zdawał ci się niebezpiecznym... Opłacasz moje milczenie stu dwudziestu frankami miesięcznie i zdaje ci się, że będę ślepy i milczący. Licz na to mój poczciwcze, Klaudjusz Marteau popełnił błąd, to prawda! Został skazany i odpokutował winę, ale nigdy nie był łotrem, a dziś jest uczciwym człowiekiem... Przekonasz się o tem, panie Fabrycjuszu, skoro powrócisz z Ameryki!... Czekam cię tutaj z niecierpliwością!
Po tym monologu ex-marynarz włożył blaszkę srebrną z literami F. L. do pudełka, zamknął je na klucz i schował do szuflady głęboko pod bieliznę.
Następnie poszedł do Laurenta.
Ten opowiedział mu, co się po jego odejściu stało zeszłej nocy i doręczył mu pięćset franków od pana de Langenois.
— Do pioruna! — wykrzyknął Klaudjusz, — wspaniałomyślny, jak książę, ten przyjaciel ładnej damy!... Chowam pieniądze, a ciebie, panie Laurent, zapraszam na śniadanie, które funduję. Zgadzasz się pan?...
— Jak zawsze!
— No, to w drogę!
— Gdzie pójdziemy?
— Do Suresnes, jeżeli zechcesz... do rybaka...
— Pieszo, czy czołnem?
Czołnem... wolę pracować rękami, niż nogami.
Idę po kapelusz i zaraz służę...