Kapitan Kerjal oczekiwał na niego, ażeby się czego dowiedzieć.
— No, cóż, — zapytał, zatrzymując go w przejściu. — Co pan myślisz o panu Delariviére?
— W tej chwili jest źle bardzo.
— Ach! — wykrzyknął kapitan, — gdyby nastąpiło nieszczęście, ten biedny, młody jego siostrzeniec chybaby zwarjował z rozpaczy.
— Bardzo możnaby się tego obawiać, — dodał doktor, — bo jak się zdaje, kocha on wuja, jak rodzonego ojca.
Nie potrzebujemy wspominać, że Fabrycjusz zasiadł przy łóżku chorego i nie opuścił go ani na chwilę. O dwunastej doktor Bardy odwiedził znowu bankiera. Nie można było powiedzieć, aby pan Delariviére miał się lepiej, choroba jednakże nie zdawała się postępować. Nic się nie polepszyło, ale i nie pogorszyło także. Doktor uznał stan ten za najlepszą wróżbę. Kazał zaprzestać lekarstwa, zapisanego rano i dał inne.
Na drugi dzień pan Delariviére czuł się cokolwiek lepiej.
— No, kochanku — rzekł, wyciągajęc rękę do siostrzeńca — zostałeś infirmerem? Twoje postępowanie do mnie zmusza cię do ciężkiego obowiązku.
— Czy też wuj może mówić coś podobnego, a nawet myśleć o czemś podobnem? — odparł żywo Fabrycjusz.
— No, mój drogi, pomimo najszczerszego przywiązania do osoby cierpiącej, nie tak to bardzo wesoło siedzieć przy chorym.
— Jestem aż nadto szczęśliwym, kochany wuju, że choć w części się przyczynię do twojego uzdrowienia.
— Uzdrowienia? — powtórzył bankier, potrząsając melancholicznie głową.
— Najpewniejsze ono i nie dalekie.
— Mówisz tak, ażeby mnie pocieszyć.