Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/421

Ta strona została skorygowana.

się zadowolić ogryzaniem kości wtedy, kiedy cały majątek wuja zaledwie by starczył na zaspokojenie mojego apetytu.
To, co Fabrycjusz nazywał kością do ogryzania, stanowiło okrągłe cztery miljony, przeznaczone mu przez pana Delariviére z prawdziwie ojcowską wspaniałomyślnością.
Nędzny sprzymierzeniec Frantza Rittnera i Renégo Jancelyn myślał o tych ponurych rzeczach, przechadzając się po pomoście Albatrosa, gdy nagle wyrwany został z zadumy sprzeczką dosyć żywą. Zbliżył się prawie bezwiednie do pięciu czy sześciu rozmawiających i dostrzegł pomiędzy nimi kapitana Kerjala.
Tam wszystkich oczy wpatrzone były w horyzont.
— Patrzcie panowie, — mówił kapitan, podając jednemu z towarzyszów lunetę marynarską, którą trzymał w ręku — patrzcie i przekonajcie się sami, że się nie mylę.
— O co idzie? — zapytał się Fabrycjusz.
— Co dostrzegacie tam trochę na lewo od kłębów dymu, rozchodzących się ze statku, z którym minęliśmy się przed chwilą?
— Zdaje mi się, że spostrzegam jakiś niewyraźny punkcik czarny, — odpowiedział patrzący przez lunetę:
— A co ja mówiłem, wykrzyknął z triumfem kapitan, — taki jak ja wilk morski, nie potrzebuje lunety... Taki wszystkiego gołem okiem się dopatrzy.
— Czy ten punkcik czarny byłby tak niebezpiecznym? — odezwał się Fabrycjusz.
— Bardzo się obawiam o to...
— Zapowiada może burzę?
— Jeżeli nie burzę, to przynajmniej grad, straszliwy grad, który za dwie, a najdalej trzy godziny spadnie na Albatrosa.
I kapitan Kerjal opuścił rozmawiających, aby wydać rozkazy swojej załodze w przewidywaniu burzy, którą jako doświadczony stary marynarz napewno przewidywał.