Niedługo czekać przyszło na pierwsze oznaki sprawdzające przewidywania kapitana.
Powietrze się ochłodziło. Morze, gładkie dotąd, zaczynało burzyć się pod tajemniczym jakimś naporem. Czarny punkt, o który tak się sprzeczano, zwiększał się coraz bardziej.
Wiatr, który od rana dął z północy, przerzucił się nagle na północno-wschód i skręcał w stronę południowo-zachodnią, pędząc ów czarny punkt w stronę Albatrosa. Ptactwo morskie latało tuż nad wodą z piskliwym wrzaskiem.
Fabrycjusz zeszedł z pomostu, żeby udać się do sali jadalnej. Na schodach spotkał doktora Bardy.
— Szukałem pana, panie Leclére, odezwał się zacny lekarz do niego.
— Czy ma mi pan co powiedzieć?
— Naprzód dam panu lekarstwo, które wuj pański zażywać będzie tej nocy.
Doktor trzymał w ręku flaszeczkę kryształową i tę podał Fabrycjuszowi.
— W jakich dozach i w jakich terminach, zapytał, mam podać tę miksturę wujowi.
— Powiem panu po odwiedzeniu chorego. Chodźmy do niego razem.
— Służę ci, doktorze.
Weszli do kajuty eksbankiera. Pan Delariviére przespał się troszeczkę. Na twarzy nie miał już takich jak poprzednio wypieków. Doktor zbadał puls i przekonał się, że gorączka stale opada. Doktor zwrócił się do Fabrycjusza i rzekł:
— Punkt o ósmej podasz wujowi łyżeczkę lekarstwa, jakie wręczyłem panu; drugą łyżeczkę dasz mu pan o ósmej i pół — trzecią i ostatnią o dziewiątej.
— Wykonam punktualnie polecenie.
— Teraz, kochany pacjencie — dodał Bardy, ściskając rękę bankiera — nie pozostaje mi nic, jak tylko życzyć ci
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/422
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ XXXVI.