— Tak jest... maligna przeszłaby w rodzaj szaleństwa, wyczerpałaby zupełnie siły żywotne chorego i naturalnie sprowadziłaby śmierć...
— Bądź spokojny, panie konsyljarzu, przepis pański zostanie najskrupulatniej wykonany!
— Wierzę zupełnie.
Przybycie kapitana Kerjala przerwało dalszą rozmowę...
— No doktorze — odezwał się, wchodząc — będziemy mieli burzę...
— Czy serjo mówisz, kapitanie? — zapytał doktor.
— Bardzo serjo; zanim zacznie grad padać, chodźmy do stołu — odrzekł kapitan. — Moi ludzie wszyscy są na swoich stanowiskach, wszystko w pogotowiu i odważnie stawimy czoło niebezpieczeństwu.
— Za chwilę powrócę do panów — odezwał się Fabrycjusz, wstając od stołu.
Pobiegł do swojej kajuty, wyjął z walizki maleńki kryształowy flakonik, napełnił go czystą wodą, wsunął do kieszeni i powrócił do sali jadalnej, gdzie zajął miejsce między doktorem i kapitanem.
Obiad zjedli prędko w milczeniu. Po pół godzinie pasażerowie bardzo zaniepokojeni powychodzili na pomost. Zaczynała się zapowiedziana zawierucha. Błyskawice zaczęły przerzynać niebo czarne jak atrament. Wielkie bałwany uderzały o Albatrosa, aż trzeszczały silne jego boki. Sznury naprężone siłą wiatru wydawały jakieś dźwięki złowrogie, ale statek nie zwalniał biegu, ster trzymał się dobrze.
Doktor z Fabrycjuszem weszli do kajuty pana Delariviére. Eksbankier zapytał ich bardzo zaniepokojony:
— Co to się dzieje? Czy nie burzę czasem mamy?
— Zawierucha tylko, kochany wuju — odrzekł Fabrycjusz. — Wiatr silny i nic więcej...
— Ten hałas i to bujanie się okrętu źle na mnie oddziaływa — wyszeptał starzec. — Zaledwie oddychać mogę...
Doktor spojrzał na zegarek. Była godzina ósma.
— Kochany panie — rzekł — zapobieżemy zaraz złemu... Dajno pan łyżeczkę — dodał, zwracając się do Fabrycjusza.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/424
Ta strona została skorygowana.