Leclére spełnił natychmiast żądanie.
Pan Delariviére wypił chciwie lek podany, potem wstrząsnął się cały i zwiesił głowę na poduszki. Upłynęło pięć minut, poczem chory podniósł się żywo z twarzą rozczerwienioną i oczami błędnemi. Wyciągnął ręce, zaczął coś chwytać w powietrzu i z ogromnem przerażeniem powtarzał:
— Okręt kręci się jak listek wiatrem popychany... Lecimy do dna! Uciekajmy, płyńmy, albo zginiemy!
Doktor pochylił się ku Fabrycjuszowi i szepnął mu do ucha te słowa:
— Oto już jest zawrot głowy i zaczyna się maligna.
— Czuwać będę nad wujem z synowskiem poświęceniem — odpowiedział Fabrycjusz.
— Będziesz pan czuwał, ale nie sam — odrzekł doktor.
— Więc i pan konsyljarz zamyśla przepędzić noc w tej kajucie? — zapytał łotr, przerażony słowami doktora.
— Taki mam właśnie zamiar. Obawiam się, aby maligna, zwiększona wpływem powietrza, nie przybrała zastraszających rozmiarów... W takim razie daj Bóg, abyśmy we dwóch dali sobie radę z naszym chorym...
Fabrycjusz zmarszczył brwi, spuścił głowę, ażeby ukryć swoją bladość, i w duszy pomyślał sobie:
— Co za fatalna przeszkoda! Jak tu się pozbyć jego obecności?
Doktor stał nieruchomy o kilka kroków dalej i śledził uważnie najmniejsze poruszenie chorego.
Burza zbliżała się tymczasem z piekielną szybkością. Wiatr dął straszliwie. Ogromne bałwany odbijały się nieustannie o Albatrosa, który podskakiwał przy każdem uderzeniu, niby koń party ostrogami. Grzmoty rozlegały się nieustannie.
Pan Delariviére usnął na chwilę.
Po upływie pół godziny wywołano go z tej senności, aby podać drugą łyżeczkę lekarstwa.