— Tak, moje kochanie — szepnęła pani Tallandier, całując Piotra i zalewając się łzami. — Na mszę, za biednego twojego ojca...
— Mamo... kochana mamo... nie trzeba płakać... zobaczymy może kiedy mojego ojca... zobaczymy...
Pani Tallandier smutnie potrząsnęła głową.
Chłopiec mówił:
— Spiesz się, mamo... Pan Marteau czeka na nas... Chodźmy na śniadanie. — I dziecko pociągnęło matkę.
Słowa zamienione pomiędzy panią Tallandier, a małym Piotrem, dziwnie uderzyły Klaudjusza Marteau. Dziecko nie wierzyło w śmierć swego ojca, skoro mówiło o zobaczeniu go kiedyś, a jednakże domagało się mszy za niego.
Co to znaczyło?
Eksmarynarz, bardzo zaintrygowany, stawiał sobie pytania, ale nie umiał na nie znaleźć odpowiedzi.
Poszli do fabrykanta.
— No cóż? — zapytał ostatni, ujrzawszy matkę i syna w towarzystwie Klaudjusza. — Jużeście się ułożyli?
— Tak — odrzekła z westchnieniem pani Tallandier — zezwoliłam.
Chwała Bogu! Miałaś pani wielką rację. Dziecko jest dobre, inteligentne, a dzielny Klaudjusz Marteau nauczy go rzemiosła. To szczęście dla was obojga.
Fabrykant rozwinął rulon i podał pięć sztuk złota Klaudjuszowi, mówiąc:
— Oto sto franków, które przeznaczam na oporządzenie chłopaka.
Klaudjusz nie chciał przyjąć.
— Ja ich nie wezmę — powiedział.
— Dlaczego?
— Bo podejmuję się sam ubrać dzieciaka. Oddaj pan te pięć żółtaków pani Tallandier. Niech je złoży do kasy oszczędności, przydadzą jej się przy okazji.