Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/458

Ta strona została skorygowana.

— O! panie Marteau — zawołała wzruszona kobieta — jaki pan dobry!
— Nie tak bardzo... zabieraj pani pieniądze... Nie chcąc ich przyjąć, zrobiłabyś mi pani prawdziwą przykrość. Teraz zabierzemy się do śniadania, bo czas nagli.
W pół godziny później mały Piotr żegnał się z matką, nie bez obfitych łez z jednej i drugiej strony. A w godzinę później Piotruś, w ubraniu pomocnika okrętowego wraz z Klaudjuszem byli w drodze do Neuilly.
Klaudjusz podczas drogi myślał o pani Tallandier i o pewnych tajemniczych słowach, wymienionych przez dziecko.
— Więc, mój chłopcze — odezwał się nagle — zarządziłeś z pierwszej miesięcznej pensji ofiarę na odprawienie mszy świętej?
— Tak, panie Klaudjuszu.
— Czy zdarzyło ci się to poraz pierwszy?
— Nie, proszę pana... mama co miesiąc mszę zakupuje...
— Zawsze za twojego ojca?
— Tak, panie, za ojca...
— Ależ mówiłeś przecie, że masz nadzieję zobaczyć go kiedyś?...
— Zapewne, że mam nadzieję i wierzę w to nawet z całej duszy, bo kocham gorąco biednego tatusia.
— Więc żyje?
— Mama myśli, że nie, ja utrzymuję, że żyje.
— I nie wiecie nic, co się z nim stało?
— Nie, panie Klaudjuszu.
— Zniknął?
— Tak.
— Dawno?
— Od kilku miesięcy...
— Jakże się to stało?
— Byliśmy bardzo biedni... Ojciec pojechał zagranicę, ażeby zarobić tam trochę pieniędzy i przytrafiło mu się nieszczęście.
— Jakie nieszczęście?