Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/459

Ta strona została skorygowana.

— Został raniony, jak mi mama mówiła. Powrócił. Byliśmy w ostatniej nędzy. Mnie przez litość wzięli na folwark. Mama była w szpitalu... Przyjechał spowrotem, nie zobaczywszy się z nami wcale i odtąd nie słyszeliśmy o nim... przynajmniej mama nic mi nie mówiła.
— W jakiej epoce przybył do was?
— Na początku zeszłej zimy... mrozy były bardzo duże...
— A w jakim kraju bawił?
— Słyszałem, że w Szwajcarji.
— A matka nie pisywała do niego? nie poszukiwała go wcale?...
— Oh! bardzo... bardzo poszukiwała tatusia.
— I zawsze bez skutku?
— Zawsze.
— Czem się zajmował twój ojciec?
— Pracował w kopalniach.
— W jaki sposób został skaleczony?
— Kawał kamienia zwalił się na niego, tak przynajmniej pisał do mamy. Ź
— Więc nie mógł powrócić?
— Nie, panie Klaudjuszu, prawą rękę miał zgniecioną...
— Prawą rękę?
— Tak.
Klaudjusz znowu się zamyślił. Historja tego nieszczęśliwego człowieka wzruszyła go bardzo. Rozumiał, że dziecko wiedziało to tylko, co mu mówiła matka, ale marynarz odgadywał poza tem okropną jakąś historję. Musiał się w tem ukrywać jakiś sekret rodzinny... Nie wypytywał więcej chłopca.
Biła piąta, gdy Klaudjusz Marteau i jego mały pomocnik przybyli do Neuilly. Laurent przyjął Piotra z zachwytem.
Malec nosił nowe ubranie swoje z gracją, a nadto twarzyczka jego, nie tyle ładna, ile inteligentna, oddychała szczerością. Podobał się od pierwszego wejrzenia. Nie więcej jak w pół godziny, Piotr u całej służby zdobył już przyjaciół i wielką sympatję. Laurent kazał postawić łóżko w drugiej stancji pawilonu przy bulwarze Sekwany i eksmarynarz, znużony, zabrał chłopca do spania.