— Słuchaj — powiedział mu, rozbierając się do snu — mam ci coś do powiedzenia i zaraz ci powiem, dlatego, żebym nie zapomniał. Czy możesz mnie jeszcze wysłuchać?
— O! mogę, panie Klaudjuszu...
— A więc uważasz!... Nie trzeba nic opowiadać tutaj o twoim ojcu... o jego podróży... kalectwie... zniknięciu... Nie trzeba nikomu nic opowiadać.
— Niech pan będzie spokojny, panie Klaudjuszu — odrzekło dziecko. — Będę milczał, jak grób. Będę panu we wszystkiem posłusznym, jak mojej matce.
— Do pioruna, jaki z ciebie dobry chłopak! — wykrzyknął majtek z czułością, obcierając załzawione oczy. — Daleko szukać takiego! Dobranoc ci, moje dziecko, dobranoc... do jutra!... Wyśpi się dobrze i niech słońce cię nie budzi... Później wstawać będziemy razem z ptaszkami.
I Klaudjusz Marteau, który już zaczynał przywiązywać się do chłopaka, jak do własnego syna, bardzo zadowolony poszedł rzucić się na łóżko. W pięć minut potem spał, jak zabity, chrapał, aż się ściany trzęsły.
W domu zdrowia w Auteuil, doktor Vernier był zaniepokojony i zmartwiony. Napisał do dawnego swojego profesora i spodziewał się, że sławny doktor sam przybędzie z odpowiedzią. Tymczasem nie dawał on żadnego znaku życia. to milczenie niepokoiło Grzegorza i zdawało mu się złą wróżbą. Powiedział Pauli Baltus, na jaką straszną próbę miał wystawić biedną Joannę, ażeby rozum odzyskała, ale sam nie chciał brać na siebie takiego ryzyka bez pomocy, albo przynajmniej bez upoważnienia sławnego profesora.
Doktor V. miał przeciąć kwestją nadzwyczajnie ważną. Miał pochwalić zamiary młodego doktora albo je zniweczyć.
Właśnie zdecydował się pewnego dnia pojechać do Paryża, gdy mu zaanonsowano wizytę doktora V. Uprzedził natychmiast pannę Baltus i udał się z nią do salonu na przyjęcie gościa.