Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

Żadne przykre przeczucia nie dokuczały już bankierowi. Z oczami, wlepionemi w ukochaną Joannę, którą przez godzinę długą, jak wiek cały, uważał za nieżyjącą, dziękował Panu Bogu i doktorowi Vernier. Pogrążony w tym milczącym zachwycie, nie spostrzegł nawet jak czas szybko przechodzi.
Nagle spostrzegł, że żona poruszyła się lekko. Otworzyła oczy i wsparłszy się na łokciu, zaczęła się rozglądać ze zdziwieniem po pokoju.
Bankier pochylił się ku niej, ujął ją w objęcia, przycisnął czule do serca i szepnął niewyraźnym ze wzruszenia głosem:
— Joanno... kochana Joanno.
Chora zapytała:
— Gdzie ja jestem?
— Jesteśmy w Melun — odpowiedział bankier.
— W Melun? — powtórzyła Joanna — dlaczego nie w Paryżu?...
— Dlatego, moje kochanie, że chociaż byliśmy już tak blisko celu naszej podróży, nie mogliśmy ruszyć dalej...
Joanna pochyliła głowę i przymknęła oczy. Zdawało się, że szuka czegoś w pamięci.
— Tak — powiedziała po chwili. — Przypominam coś sobie niewyraźnie. Widzę, jak przez mgłę. Dziwne jakieś osłabienie mną owładnęło... Zdawało mi się, że dusza uleciała z ciała, że cię opuściłam na zawsze.
— Cierpiałaś bardzo, biedaczko.
— O! bardzo... Ale na co przypominać sobie te cierpienia. Już się skończyły... przeszły... Od jak dawna tu jesteśmy?
— Przybyliśmy nad ranem.
— A teraz która?
— Druga po południu.
— I ja ciągle spałam?
— Tak, dzięki Bogu, bo ten sen był dla ciebie zbawieniem. Obecnie gdy się już obudziłaś, trzeba tylko zachowywać się podług przepisów doktora.
— Co za doktora?
— Młodego, bardzo zdolnego człowieka, nazwiskiem Grzegorz Vernier. Nie mam dość słów wdzięczności dla niego.