Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/477

Ta strona została skorygowana.

Fabrycjusz westchnął, wyciągnął chustkę z kieszeni i, otarłszy nią oczy, szepnął:
— Biedny mój wuj...
— Boże! — wykrzyknął Laurent — czy pan Delariviére nie jest chory?
— Nie zobaczymy go już więcej... — rzekł Fabrycjusz, spuszczając ze smutkiem głowę. — On już nie żyje!...
— Umarł!... — zawołał sługa przestraszony. — O Boże! cóż to za nieszczęście, jakiż to cios nieprzewidziany. Taki pan szlachetny!.. Taki ojciec kochający! Taki człowiek dzielny!.. I kiedyż to się stało, proszę pana?....
— Straciłem mojego drogiego wuja podczas podróży powrotnej... na pełnem morzu... i czuję dobrze, że życie moje zostało na zawsze złamane... że nie potrafię pocieszyć się już nigdy...
— O panie, rozumiem pańską boleść doskonale... bo i ja także...
I Laurent, który pomimo wad swoich przeróżnych posiadał dobre serce, zaczął szlochać na głos cały.
— Te łzy, mój przyjacielu — rzekł Fabrycjusz — prawdziwy ci zaszczyt przynoszą. Widzę, że umiesz być wdzięcznym, że nie zapomniałeś o dobrodziejstwach, jakich doznałeś od naszego kochanego nieboszczyka!... Ale potrzeba się uzbroić w siłę ducha, potrzeba poddać się z pokorą niezbadanym wyrokom wyższym... Nieszczęście, jakie nas dotknęło, nikt już cofnąć nie jest w stanie. Czy tu nie zaszło nic nowego podczas mojej nieobecności?
— Prawie że nic, proszę pana.
— Czy majtek objął obowiązki?
— Przybył nazajutrz po wyjeździe pańskim.
— Czy kontent jesteś z Klaudjusza?
— Najzupełniej, proszę pana... Nie potrafiłbym już chyba żyć bez tego człowieka, taki dobry i serdeczny. Dzielny chłop co się nazywa!... Pracownik niezrównany, a wesoły jak szansonetka. Od paru dni dopiero osowiał mi jakoś trochę... Zdaje się, że zrobił pan prawdziwie dobry nabytek i że będzie również zupełnie zadowolony.