— Mam nadzieję.
— Ja w to wierzę niezachwianie.
— Czy nie dowiadywał się też kto o mnie w czasie nieobecności mojej?
— Były dwie tylko osoby, proszę pana. Najpierw jakaś pani bardzo dystyngowana i bardzo ładna, jak mi się zdaje, lubo była mocno zawoalowana. Następnie jakiś młody pan, również dystyngowany. Pytali o pana Delariviére.
— Co im odpowiedziałeś?
— Że pan bankier wyjechał zagranicę.
— A o mnie nic nie mówili?
— Nic a nic, proszę pana.
— Nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— Chyba to tylko, że w początkach tego miesiąca mieliśmy pożar w pobliżu.
— No, no, pożar?...
— Tak, panie. Spłonął piękny domek przy rogu Windsor. Poczciwy nasz Klaudjusz Marteau odznaczył się przy tej sposobności.
— W jaki sposób?
— Wydobył z płomieni z narażeniem własnego życia właścicielkę pałacyku, młodą kobietę, na pół już nieżywą i nieprzytomną prawie.
— Młodą kobietę? — powtórzył Fabrycjusz, przypominając sobie to, co posłyszał przed chwilą od Pascala de Landilly. — Młodą kobietę, która z przestrachu zmysły postradała? Stało się to przed ośmiu dniami?
— Tak jest, proszę pana. Leżała tu na łóżku pańskiem z jakie dwie, trzy godziny, zanim nie przybył doktor z Courbevoie. Uważałem za konieczne zgodzić się na to chwilowe schronienie ze względów ludzkości.
— Postąpiłeś poczciwie i rozumnie. Czy też nie wiesz przypadkiem nazwiska tej kobiety?
— Nie panie. Ale wiem nazwisko młodego pana, który jej towarzyszył, i którego rozpacz wstrząsała mną do głębi.
— Któż to jest ów młody człowiek?
— Wice-hrabia de Langenois.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/478
Ta strona została skorygowana.