— Napewno nie wiem... Matka jego mieszka w Charenton. Piotruś mu na imię.
— To dostateczne... Dowieź mnie teraz do brzegu.
Klaudjusz spełnił polecenie. Fabrycjusz wsiadł do drugiego czółna i jakby nagle zmieniając zdanie, zawołał:
— Nie, zawieź mnie najprzód na koniec tej wyspy, którą tam widać... naprzeciwko nas... Chcę się przyjrzeć, czy z bliska jest również tak malownicza, jak z daleka.
— Dobrze, proszę pana.
— No więc — odezwał się Leclére, skoro odpłynęli od brzegu, opuściłeś Melun bez żalu?
— Bez najmniejszego żalu, proszę pana.
— Nie robiono ci żadnych trudności ani w biurze policji, ani w prefekturze, co do paszportu?
— Żadnych a żadnych, proszę pana. Poszło wszystko bardzo prędko. Za silną miałem widocznie protekcję. Pan musi mieć stosunki ogromne.
— Stawiłeś się bez obawy przed władzą?
— Trochę mnie to kosztowało w pierwszej chwili, ale skoro było potrzeba...
— Nie lubisz wykonawców sprawiedliwości. Mówiłeś mi to kiedyś, kiedy mnie woziłeś czółnem z damami i opowiadałeś pewną historję.
— Aha!... mam go — pomyślał Klaudjusz — chce grunt wymacać...
A głośno z naiwną miną zapytał:
— Jaką historję, proszę pana?
— Jakto, nie przypominasz sobie?
— Doprawdy, że nie! Pan wie, że ja lubię dużo gadać, że z natury jestem trochę gadułą. Widziałem tylu ludzi, słyszałem tyle historji, że nie przypominam sobie, o czem mówiłem wtedy.
— Przypomnę ci, jak to było.
— Jeżeli pan tak łaskaw.
— Było to we wilją stracenia w Melun tego na śmierć skazanego, a ty wygłaszałeś swoją osobistą opinję w tej sprawie. Czy sobie teraz przypominasz?
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/483
Ta strona została skorygowana.