Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/484

Ta strona została skorygowana.

— Bardzo dobrze. Pamiętam nawet, że się z panem nie zgadzałem i ażeby pana przekonać, mówiłem panu o odkryciach, jakie zrobiłem nazajutrz zrana po spełnieniu zbrodni.
— Tak, ale nie opowiedziałeś nam wszystkiego, bo jak utrzymywałeś, obawiałeś się sprawiedliwości.
— Prawda święta, proszę pana, wcale a wcale nie skłamałem. Bo niech pan tylko osądzi, jak ja się głupio znalazłem w całej tej sprawie. Sam mi pan wszak to powiedział i miał zupełną racją! Dostrzegłem ślady, o których powinienem sąd zawiadomić, aby uchronić od śmierci uczciwego może człowieka.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Nie wyrzucaj sobie tego — przerwał z uśmiechem Leclére — twoje ślady były nic nie znaczące... twoje dowody na nic by się nie zdały.
— To zależy — mruknął Klaudjusz Marteau.
— Jakto?
— Pan powiada, że nic nie znaczą moje dowody... Te co panu są wiadome, być może... Ale inne.
— A więc — zapytał niespokojny Fabrycjusz, chociaż nie bez wewnętrznego drżenia — więc były inne... dokładniejsze?
— A były, proszę pana...
— W takim razie, to zmienia postać rzeczy...
— Wcale nie, albo raczej tak jest, proszę pana. Znalazłem jedną rzecz... przedmiot jeden... który, przedstawiony sędziom, byłby spewnością naprowadził na ślad prawdziwego mordercy, albo jego wspólnika...
Fabrycjusz blady był jak chusta, usta mu drżały i głosem zmienionym zapytał:
— I naprawdę przedmiot ten mógł zmienić wszystko, mógł zmusić sąd do rozpoczęcia sprawy na nowo?
— Tak przypuszczam przynajmniej.
— Cóż to było takiego?
— List... proszę pana — odrzekł przebiegle Klaudjusz Marteau. — List kobiety...