— List kobiety! — powtórzył Fabrycjusz zdumiony, bo nie spodziewał się nic podobnego, a wyznanie marynarza pomieszało mu wszelkie domysły.
— Tak, proszę pana... list miłosny... — odpowiedział Klaudjusz Marteau.
— Zaadresowany do kogo? — zapytał żywo Fabrycjusz.
— Doprawdy, że nie wiem...
— Jakto?
— Oh! to bardzo proste... podniosłem list bez koperty, a adres naturalnie na kopercie musi się znajdować...
Fabrycjusz patrzył na swojego interlokutora z pewnem niedowierzaniem i zapytywał się siebie, czy Klaudjusz nie żartuje czasem z niego.
Eks-marynarz wytrzymał ten wzrok tak wytrwle, że rozproszył wszelkie podejrzenia.
— A ten list — zapytał znowu głosem spokojnym, lubo serce biło mu gwałtownie — ten list był zapewne podpisany?
— Tak jest, proszę pana.
— Jakież wyczytałeś na nim nazwisko?
— List podpisany był: Matylda Jancelyn... — powiedział.
Niewidoczny dreszcz przebiegł po ciele Fabrycjusza, a lekkie drżenie nozdrzy zdradziło to wzruszenie.
Klaudjusz, który dobrze go obserwował, dostrzegł ten symptomat przerażenia.
— Trafiłem go! — pomyślał sobie — widocznie łotrzyk się zdradził!...
A głośno powiedział:
— Naturalnie, że prokurator rzeczypospolitej byłby z łatwością odnalazł tę panienkę, czy pannę Matyldę Jancelyn i zapytał o nazwisko kochanka, do którego pisywała listy, które on gubił znowu w mojem czołnie. Gdyby się raz dowiedziano, kto był ten kochanek, możnaby się było dowiedzieć łatwo wszystkiego. Czy nieprawda, proszę pana?...
— Zapewne... — odparł pomięszany Fabrycjusz. — Czy ten list masz u siebie jeszcze?
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/485
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ LI.