Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/486

Ta strona została skorygowana.

— O nie, proszę pana!
— A cóż się z nim stało?
— Rozumie pan, że popełniwszy raz głupstwo, czułem, iż podobny papierek, znaleziony w moich rękach, mógłby mi sprowadzić wiele kłopotów na łeb. Zapaliłem nim fajkę, chociaż zrobiłem to z wielkim żalem... Bo żebym był list pokazał panu sędziemu w czasie właściwym, byłbym posłał na gilotynę prawdziwego zbója, zamiast zupełnie niewinnego człowieka. Bo że niewinnym był ten Piotr, rękę włożyłbym w ogień!.. To nie do takiego kaleki pisuje się takie listy romansowe... Prawda, proszę pana?
— Zapewne — odpowiedział Leclére, mający pot zimny na skroniach.
— A tak.. tak... proszę pana — ciągnął Klaudjusz Marteau — dzisiaj bardziej jeszcze sobie wyrzucam to, co uczyniłem!... Ba, mam naprawdę na sumieniu śmierć nieszczęśliwego, bo łatwo mogłem go ocalić, tembardziej, że wiedziałem, iż pan jesteś przyjacielem panny Baltus, a wkrótce zapewne mężem jej zostaniesz. Byłbym więc zrobił przysługę i jej i panu...
— Faktem jest, że byłoby to wielkiem szczęściem dla wszystkich — odrzekł Fabrycjusz, siląc się na pewność głosu. — Na nieszczęście, wszystko już zapóźno. Nie można już zmienić tego, co się stało.
— Dla niewinnego, który zginął, to prawda... ale możnaby wykryć tego łotra, co żyje. Wie pan jednak, co mnie trochę uspokaja?.. Oto pewność, że takiego nędznika, czy prędzej, czy później szubienica spewnością nie ominie. Nikt mi nie wybije tego z głowy, że pewnego pięknego poranku wzniesie się znowu gilotyna na placu Świętego Jana w Melun, na wprost hotelu pod Wielkim Jeleniem i że tą razą głowa prawdziwego mordercy spadnie do kosza...
Fabrycjusza trzęsła febra.
— Co panu jest? — wykrzyknął. Klaudjusz — co się panu stało?.. zbladł pan jak chusta... czy panu słabo się zrobiło?...