Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/501

Ta strona została skorygowana.

— Co... nie zrobił testamentu?
— Żadnego.
Grzegorz Vernier podniósł głowę.
— Nie zrobił żadnego testamentu... — powtórzył, — pan tak myśli?
— Pewny tego jestem, przynajmniej nigdy mi o niczem podobnem nie wspominał — odrzekł Fabrycjusz. — Mam w posiadaniu wszystkie jego papiery. Nie znalazłem nic, coby było podobne do aktu, zawierającego ostatnie rozporządzenie.
— Pan Delariviére miał jednakże notarjusza w Paryżu?
— Nie wiem nic o tem i nie zdaje mi się...
— To dziwne — szepnął doktór po cichu i zamyślił się głęboko.
— Któż jest więc sukcesorem całego jego majątku? — odezwała się panna Baltus.
Fabrycjusz pomimo całego wysiłku lekko się zarumienił.
— Prawnym i jedynym sukcesorem w razie, jeżeli nie ma testamentu, ja jestem... Spodziewam się wszakże, że mnie państwo nie posądzicie o to, abym potrafił nadużyć położenia... Wysokość majątku wuja dziwnie była przesadzoną i sam pan Jakób Lefébre był pod tym względem w wielkim, jak mi się zdaje, błędzie... Oceniam spadek na trzy miljony... Rozdzielę go na dwie połowy i jednę oddam Edmie... Co do Joanny, jeżeli odzyska zdrowie...
— Niech pan o tem nie wątpi — odezwał się młody doktór — pani Delariviére nie pozostanie obłąkaną...
— Dałby to Pan Bóg — powiedział spokojnie Fabrycjusz. — W takim razie uważać się będę za jej syna... Wiem, że mnie nie opuści.
— Przepraszam pana — odparł doktór — to ja będę prawdziwym jej synem, poślubiając jej córkę i będę miał prawo zatrzymać przy sobie jej matkę...
Fabrycjusz się uśmiechnął.
— Nie będzie żadnej między nami sprzeczki, bądź pan pewny, kochany doktorze... Niech tylko pani Joanna zdrową będzie... niech żyje, ażeby nas kochała.