Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/510

Ta strona została skorygowana.

— Ho! ho! panie doktorze Vernier, więc aż do sądu udajesz się pan po dowody! Bardzo dobrze wiedzieć o tem. Stajesz się niebezpiecznym także, tem więc gorzej dla ciebie.
Laurent oczekiwał na pana w przedpokoju.
— Chodź... — powiedział mu młody człowiek.
Intendent zastosował się do rozkazu i poszedł naprzód ze świecznikiem w ręką. W chwili właśnie, gdy Fabrycjusz dzwonił do bramy wili, Klaudjusz Marteau, czuwający w mieszkaniu swojem po ciemku, wyszedł pospiesznie i po cichutku ukradkiem, żeby nie obudzić najmniejszego podejrzenia, podszedł bardzo blisko do zabudowania. Ciemność osłaniała go zupełnie. Widział wchodzącego Fabrycjusza i słyszał rozkaz jaki wydał intendentowi.
— Nadeszła chwila... — pomyślał sobie — muszę się stanowczo dowiedzieć, czy służący jest wspólnikiem godnego swego pryncypała.
Apartament Fabrycjusza — jak nam wiadomo — mieścił się na parterze, parter ten, na który wchodziło się po schódkach, był tak prawie wysoki, jak pierwsze piętro, a okna wznosiły się o półtrzecia metra ponad kłąbami kwiatów. — Klaudjusz posunął się, jak jaguar i pochwycił silnie ramionami i kolanami pień trzydziestoletniego kasztana i dając dowód, że nie zapomniał wcale dawnego swojego rzemiosła, zniknął po chwili w gęstwinie liści.

ROZDZIAŁ LVI.

Zaledwie Klaudjusz Marteau manewr swój wykonał, gdy po za szybami okna ukazało się światło tuż na wprost miejsca, gdzie oparty na silnej gałęzi eks-marynarz czekał i słuchał. Zesunął się, jak wąż aż na sam prawie brzeg tej gałęzi i był bardzo blisko od okna. Podniesione rolety pozwalały mu widzieć, co się działo wewnątrz pokoju. Przepyszny wieczór nastąpił po dniu upalnym. Atmosfera przepełniona zapachem i elektrycznością, była ciężką i łatwo stać się mogła burzliwą.
Fabrycjusz, pochodziwszy trochę po pokoju, zatrzymał się i wskazał Laurentowi okno...