Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/511

Ta strona została skorygowana.

Klaudjusz zmarszczył brwi...
— Czy przypadkiem ten łotr nie zauważył mojej obecności — pomyślał sobie — ale musiałby chyba widzieć jak kot w ciemności... Do pioruna, tego byłoby zanadto... Chociaż po takim człowieku wszystkiego można się spodziewać!...
Zaraz się jednakże uspokoił. Laurent postawił świecznik na stole, zbliżył się do okna i otworzył obydwie jego połowy.
— Chwała Bogu! — pomyślał znowu ex-majtek — chodziło tylko o odświeżenie powietrza w pokoju tego pana. Doskonale się stało! Nietylko będę wszystko widział, ale będę słyszał także całą rozmowę... Co za uprzedzająca uprzejmość dla mnie.
Fabrycjusz rzucił się w fotel obok małego stoliczka. Zdawał się namyślać, znać było moralne zmordowanie na jego twarzy, na które światło świec padało.
Laurent oczekiwał w milczeniu. Nagle Leclére podniósł głowę.
— Mam z tobą do pomówienia, mój drogi... i to o rzeczach bardzo ważnych. Mam ci powierzyć pewną misję poufną, do wykonania której potrzeba wielkiego taktu i ostrożności... Sądzę jednakże, że się okażesz zdatnym do tego...
— Pan mi czyni wielki zaszczyt... odpowiedział Laurent z widoczną dumą.
— Jesteś mi wiernym, nie prawda... odezwał się Fabrycjusz.
— Czy ja jestem panu wiernym... Zanadto oceniam pańską dla mnie łaskawość, ażebym był niewdzięcznym.
— Powiedziałem ci o śmierci mojego wuja... Powiedziałem ci, gdzie się znajduje jego córka i żona... Nie potrzebuję ci chyba zalecać, abyś zachował najzupełniejsze o tem milczenie.
— Nie pisnę ani słówka.
— Jeżeli przypadkiem wypytywałby się ktokolwiek o moją kuzynkę, którą tu może widziano... pamiętaj, że nie wiesz nic.