Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/516

Ta strona została skorygowana.

— A to dopiero tego chmara, jak Boga kocham! — szeptał olśniony marynarz. — Co, do wszystkich piorunów, ten łotr zrabował chyba bank francuski, albo zabił i okradł swojego wuja!
Fabrycjusz sięgnął znowu do walizki. Wyjął z pół tuzina woreczków, poobwiązywanych prostym sznurkiem, odwiązał i wysypał na stół zupełnie nowe sztuki złote i te z rozkoszą i chciwością zaczął rozrzucać po stole. Żółtawy odblask metalu zdawał się odbijać w jego oczach.
Huragan głuchej nienawiści huczał pod czaszką marynarza.
— Ach! nędzniku! nędzniku! złodzieju i morderco! — mówił on sobie.
Fabrycjusz przestał się pieścić złotem i zaczął wypróżniać walizkę. Wyjął inne jeszcze pakiety papierów wartościowych, a nakoniec niedużą paczkę, którą przeglądał starannie. Na jednym z papierów widać było pieczęć państwową. Leclére rozłożył arkusz stemplowego papieru, a uśmiech albo raczej skrzywienie ukazało się na ustach gdy głośno wymawiał te wyrazy: „To jest mój testament“.
Klaudjusz zadrżał z oburzenia.
Fabrycjusz, położywszy testament pana Delariviére obok rewolweru, zabrał wszystkie dowody, pieniądze i papiery, schował je do szuflady biurka i zamknął je na dwa spusty. Powrócił potem do stołu, rzucił próżną walizkę w kąt pokoju, wziął znowu papier stemplowy i zaczął czytać go od początku do końca z największą uwagą, ale po cichu.
Skończywszy tę czynność, podniósł głowę i z dzikim jakimś tryumfem wykrzyknął:
— W tej chwili oto, kochany, nieodżałowany wuju, uczynię się, wbrew twojej woli, jedynym spadkobiercą twoim.
Przyłożył do świecy jeden różek papieru, który się zaraz zajął, następnie trzymając za drugi koniec podszedł do okna i papier wystawił na powietrze. Już płomień zniszczył trzecią część testamentu, gdy nagły powiew wiatru rozwiał płomień i sparzył w palce Fabrycjusza.