Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/520

Ta strona została skorygowana.

— Myślę, panie Klaudjuszu, że pogoda bardzo sprzyjająca, ale karp napewno się wymknął i już go nie złapiemy.
— Tak myślisz, chłopcze?
— Tak mi się zdaje, proszę pana.
— Jeżeli nie złapiemy tamtego samego, to weźmiemy innego. Pchaj się na środek, tylko po cichutku, zatrzymasz się o cztery metry od dużego statku...
— Dobrze panie Klaudjuszu...
Dziecko spełniło rozkaz; małe czołenko, pchnięte paru obrotami wioseł, popłynęło poza przystań. Klaudjusz przewiesił siatkę przez ramię, jeden jej koniec trzymał w ręku lewym, drugi w prawym, i stojąc silnie na nogach, oczekiwał, aż mały Piotruś zatrzymał czołno w miejscu wskazanem...
— Stój! zakomenderował z cicha — jesteśmy... trzymaj się zuchu!
Statek przystanął. Eksmajtek zaczął się bujać, jakby dla nabrania rozpędu przed rzuceniem się do wody. Jednocześnie bujał także siecią. Nareszcie zarzucił ją z tą nadzwyczajną wprawą, jaką posiadają tylko najwytrawniejsi rybacy.
Sieć wydęła się na wietrze i opadła na wodę, a pociągnięta żelaznymi ciężarkami zanurzyła się w głębię.
W miejscu, gdzie Klaudjusz sieć zarzucił, mogło być z półtrzecia metra wody, to też popuścił około trzech metrów sznura.
— Śliczny rzut, panie Klaudjuszu! — zawołał Piotruś. Sieć zrobiła na wodzie wspaniałe koło!
Klaudjusz zaczął wolno wyciągać siatkę. Kiedy już dwie trzecie wyszło jej zwody, szarpnął silnie i położył na dnie czołna. Okazałej wielkości ryba trzepała się silnie i uderzała głośno ogonem o dno czołna.
Mały Piotr klasnął w ręce.
— Karp! karp! — zawołał ucieszony.
— Cicho, malcze... nie o rybę mi wcale chodzi...
— Dziecko umilkło, nie rozumiejąc nic, co się przed nim działo.