— Tak, pistolet sześcio strzałowy, który się nazywa rewolwerem...
— To tego pan tak szukał?
Klaudjusz po chwili namysłu odpowiedział:
— Ten rewolwer należy do pana Laurent, pożyczyłem go sobie od niego i przez głupią nieostrożność upuściłem dziś rano do wody, gdy woziłem naszego pana na wyspę. Panu Laurent bardzo chodzi o tę broń. Chciałem ją odnaleźć koniecznie. Ale ani piśniesz o naszej nocnej wyprawie, słyszysz mały! Nieprzyjemnieby mi było, gdyby się dowiedziano, że zgubiłem cacko, że jestem niezgrabny.
— Niech pan będzie spokojny... że nie jestem gadułą, to pan wie już o tem...
— Wiem, że jesteś dzielny chłopiec. Teraz weź trochę w lewo i popłyń do przystani.
— Nie będziemy więc już łowić? — zapytał Piotrek z pewnym żalem.
— Nie... dosyć już jak na noc dzisiejszą...
— Szkoda... mieliśmy takie szczęście... Chociaż dobrze i przespać się trochę...
Czołno przybiło do brzegu.
— Idź odpocząć, powiedział Klaudjusz.
W pięć minut później chłopczyna wsunął się pod kołdrę i zaraz zasnął.
Eks-marynarz pokręcił się po pokoju, zapalił małą lampkę, położył w pewnem miejscu rewolwer, wyjął z kieszeni strzępek niedopalonego papieru, jaki podniósł pod kasztanem i zaczął czytać to, co pozostało z dokumentu. Wiemy, że nie wiele zostało. Płomień zniszczył pięć szóstych wierszy skreślonych przez pana Delariviére’a. Pozostało jednakże słów kilkanaście. Te kilkanaście słów i podpis dostatecznem były do dowiedzenia, że zniszczony akt był testamentem, że Fabrycjusz Leclére, niszcząc go dodawał jednę jeszcze zbrodnię do zbrodni, już tak licznych. Ale obok rozlanej krwi, wydzierstwo spadku mogło uchodzić za drobnostkę.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/522
Ta strona została skorygowana.