— Panie Grzegorzu, każ stangretowi, żeby przystanął tutaj troszkę, chciałabym nacieszyć się tym widokiem, rzekła Edma, wkazując okolicę.
Powóz przystanął. O kilka kroków od kół powozu na zielonej pochyłości drogi, która tu schodzi do Sekwany, siedziała kobieta z małym chłopcem i trzymali się za ręce. Kobieta biednie, ale czysto ubrana, mogła mieć lat trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu. Chłopiec nie miał więcej nad lat dwanaście. Ubrany był w niebieską bluzę marynarską z kotwicami na kołnierzu i mankietach i w szare płócienne majtki. Na inteligentnej główce miał beret marynarski.
Czytelnicy nasi poznali już, kto oni byli. Mały Piotrek, pomocnik Klaudjusza Marteau i pani Tallandier, przybyła z Charenton do Neuilly dla uściskania kochanego jedynaka i przepędzenia z nim kilka godzin. Chłopak chcąc dać matce wyobrażenie o lasku bulońskim, przyprowadził ją aż do tego miejsca, gdzie usiadłszy na murawie, prowadzili rozmowę. Piotruś zachwycony był swojem położeniem i nie mógł się dość nawychwalać dzielnego marynarza.
W chwili, kiedy powóz zatrzymał się blisko nich, syn i matka obrócili głowy i zaczęli się przypatrywać siedzącym w ekwipażu.
— Mamo — zdezwał się po cichu chłopiec — niechno mama spojrzy na tę piękną pannę... Jakaż ona prześliczna... jaką ma łagodną twarzyczkę, ale bledziuchną... jakby chora...
— Zapewne musi być po chorobie... — odrzekła pani Tallandier, także po cichu, — Zapewne powraca do zdrowia: Wożą ją, żeby się rozerwała i nabrała sił.
— A ta starsza dama — mówił chłopiec — zdaje się; że także musi być chorą... Jakie ona ma oczy szczególne. Zdaje się, że patrzą, a nie widzą...
— To prawda — rzekła pani Tallandier, która już od jakiejś chwili wpatrywała się w twarz Joanny.
Nagle zerwała się z miejsca, jakby chciała przybliżyć się do powozu.