Klaudjusz siedział w koszuli i w płóciennych spodniach, a na nogach miał pantofle.
— Wziąłem się trochę do naprawy sieci — odpowiedział — i nie miałem czasu pomyśleć o gerderobie... Zresztą — dodał żartobliwie... nie spodziewałem się żadnej damy.
— A ja właśnie przyszedłem ci coś zaproponować.
— Co takiego?
— Ażebyś poszedł ze mną...
— Gdzie?
— Do Barcy. Potrzebujemy wina. Muszę więc tam pokosztować różnych trunków, ażeby nie w byle co zaopatrzyć naszą piwnicę...
— Nie zły koncept! pomyślał Klaudjusz — skosztuje się w jednem miejscu, skosztuje się w drugim i trzeciem i nie wiedząc kiedy urznie się jak niestworzenie Boskie... Ale nie ma głupich mój panie!
— No i cóż — zapytał Laurent — cóż ty na to?
— Idę, choćby nawet dla samej tylko przyjemności znajdowania się z panem...
— Dzielnie... Tak to lubię.
— Kiedy pan jedzie?
— Natychmiast, skoro tylko będziesz gotowy.
— Zaraz będę gotowy.
— Pójdziemy ulicą Longchamps.. Przyjdź do mnie...
— Nie obawiaj się pan, nie każę czekać na siebie!
Laurent odszedł, zacierając ręce z radości.
— Mam go! — pomyślał sobie.
— Mam go! — pomyślał ze swej strony Klaudjusz. — Podpijemy sobie, bo podpijemy, ale zobaczymy, kto się śmiać będzie ostatni.
I zaczął się spiesznie ubierać. W pięć minut był już u Laurenta i zaraz obaj wyszli z willi.
— Wsiądziemy w omnibus — odezwał się intendent.
— Ma się rozumieć — odrzekł Klaudjusz.
W godzinę dwaj przyjaciele wysiadali na stacji omnibusów w Borcy. Zjedli śniadanie w restauracji, wypili butelkę chablis w niespełna trzy minuty. Po tem wzięli się pod
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/540
Ta strona została skorygowana.