Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/542

Ta strona została skorygowana.

Dobili wreszcie targu po umyślnem marudzeniu marynarza.
Dostawca niezmiernie zadowolony, ofiarował gościom po szklance madery, który przyjęli bez żadnej ceremonii.
Wychodząc z piwnic, Laurent machinalnie przyłożył rękę do czoła. Zmiana powietrza podziałała; poczuł, że mu cięży coś w głowie.
— Ba! — powiedział sobie — to dla tego, że jestem naczczo... przejdzie to po śniadaniu.
— Czerwony już, jak kogut! — pomyślał Klaudjusz. — Dobrze idzie! Pamiętaj pan, że to ja płacę za absynt — dodał, wchodząc do restauracji.
Laurent wszedł za nim, a przez miłość własną nie śmiał nie dotrzymywać placu.
W restauracji nakryte już było do śniadania.
— Jakie wina panowie pić będą? — zapytał chłopak posługujący.
— Deaune — odpowiedział Laurent.
— Butelkę?
— Dwie butelki... na początek...
Podano mocno korzenną — potrawę z ryby. Ostatnia kropla wina zrosiła ostatni kąsek. Wniesiono drugą potrawę. Chłopak powtórnie zapytał, jakie ma podać wino.
— To samo — odpowiedział Klaudjusz — dwie butelki.
Laurent dodał:
— Przy rakach podasz Sauterna.
— Także dwie butelki?
— Dwie.
— Sapristerne’a! — pomyślał chłopak, odchodząc — to ci łby mocne mają! Wielkie będzie szczęście, jeżeli pod stół nie runą!
Powiedzmy w krótkości, że napoje znikały, jak zaczarowane. Klaudjusz przymrużał oczy, kiwał głową, bajdurzył jak ślepa sroka, a chwilami udawał, że bełkocze językiem.
Laurent, któremu myśli się już plątały, dał się wziąć na te pozory i uznał za stosowne zdemaskować swoje zamiary.
— I cóż marynarzu, naprawdę podoba ci się u nas? — rozpoczął...