Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/543

Ta strona została skorygowana.

Klaudjusz zaśmiał się głośno i odpowiedział:
— Ha! ha! czy mi się podoba?... Do pioruna!... kochany ojczulku, bardzoby potrzeba być wymagającym, ażeby się nie podobało! Dobre mieszkanie, dobry stół, dobra pensja, dobrzy ludzie... i cały dzień na czołnie, oto właśnie, co mi się podoba! Chciałbym wiecznie pozostawać w takiem więzieniu! Daję na to słowo honoru!
— To prawda — odrzekł znacząco Laurent — że są więzienia daleko nieprzyjemniejsze, a ty to możesz ocenić, bo jak powiadają, najadłeś się dosyć wściekłego mięsa...
— Ach! tak... najadłem go się aż nadto — mruknął z westchnieniem Klaudjusz — bywałem na wozie i pod wozem, miewałem dnie pochmurne i czasy nędzy w mojem życiu! Gdyby panu przyszło opowiadać to wszystko, nie skończyłbym do jutra.
— Opowiedz mi jednakże — rzekł intendent, nalewając ponownie szklankę Klaudjuszowi.
— Przedewszystkiem muszę panu zatem powiedzieć, że byłem strasznym urwiszem...
— Nie może być.
Gdy nie większy byłem od buta, już wart byłem djabła... Ojciec, któremu płatałem tysiączne figle, dał mi wreszcie pewnego poranku nogą w plecy i wyrzucił za drzwi... Za pańskie zdrowie...
— Za twoje...
Zostałem chłopakiem okrętowym i zamieniłem klapsy ojcowskie na kułaki kapitańskie... Jedne warte drugich. Objechałem świat dokoła, nie wiem sam, wiele razy, i nakoniec wyszedłszy ze służby, powróciłem do Melun, do rodzinnego mojego miasta.
— Melun — zabełkotał Laurent — Melun... aha!... znali cię tam, mój chłopcze!
Klaudjusz roześmiał się głupkowato, niby całkiem po pijanemu.
— Patrzcie! to pan wie i o tem!
— Ja wiem o wszystkiem.