— No, skoro tak, to nie potrzebuję nic ukrywać... Co prawda, to prawda... Nieźle się tam nabroiło.., ale cóż pan chcesz... to już natura taka!
— E! — odrzekł Laurent, czy to w Melun także poznałeś pana Fabrycjusza?...
— I to pan wiesz również? A więc tak, milordzie!... Tam go poznałem! No, za pańskie zdrowie!... Tam to zostaliśmy dwoma palcami u jednej ręki. Ale nie trzeba o tem mowić...
— Pan Fabrycjusz wyciągnął cię z niemiłego kłopotu.
— Z jakiego kłopotu?
— Z tego, w którym jak wiesz, nie zgorzej byłeś skompromitowany!... ba! grubo byłeś skompromitowany?...
— Jakto?... więc pan opowiadał?...
Laurent założył palec za kamizelkę i czerwieńszy od raka, bujał się na krześle i uśmiechał głupkowato, dwoiło mu się w oczach, pijany był najzupełniej, ale jeszcze trzymał się myśli, która umysł jego zajmowała.
— Wszystko mi pan opowiedział... Jestem jego powiernikiem... jego przyjacielem... jego najlepszym najzaufańszym przyjacielem... Wyciągnął cię zatem z kłopotu... hę?...
— To, do wszystkich piorunów, było jego obowiązkiem, boć dla niego się przecie naraziłem.
— Dla niego? — powtórzył zgłupiały Laurent.
— A no, ma się rozumieć!... Działałem z jego rozkazu, musisz pan przecie i o tem chyba wiedzieć... Zapłacił mi bardzo dobrze... Ale sza! ani słówka nawet o tem... Za twoje zdrowie, mój stary!...
Klaudjusz Marteau nalał szklankę intendenta, podał mu ją i zmusił do wypicia. To dobiło nieszczęśliwego.
— Zapłacił ci? — mruknął przez zęby. — A za co?...
— Za to, że zawiozłem w pewne miejsce żonę i córkę jego wuja.
— Do domu zdrowia do Auteuil? — dokończył Laurent. — Do doktora Rittnera?...
Eks-marynarz zadrżał z radości.
Zausznik Fabrycjusza powiedział mu po pijanemu to, o czem chciał się koniecznie dowiedzieć.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/544
Ta strona została skorygowana.