Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/548

Ta strona została skorygowana.

— I owszem jeżeli pan łaskaw.
Doktór wyjął znów pęk kluczy i wybrał z pomiędzy nich ów maleńki kluczyk, którym kiedyś Edma się posłużyła.
Kiedy Grzegorz otwierał drzwiczki wązkie, Fabrycjusz podniósł oczy do góry. Wpatrzył się w maleńką sprężynę stalową, przytwierdzoną do muru, która się uginała, skoro się drzwi otarły o nią.
— Czy też istnieje jeszcze drut przewodni, zaraz się o tem przekonam — pomyślał.
— Oto bulwar Montmorency i droga kolei obwodowej powiedział Grzegorz. — Tędy wynosimy trumny, jeżeli się zdarza śmierć w zakładzie.
— Doskonale pomyślane! — odrzekł Fabrycjusz — chorzy unikają smutnego widoku... Wiele też pan zapłacił za zakład z klientelą?...
— Trzykroć sto tysięcy franków.
— Winszuję panu... zrobiłeś przepyszny interes... Pański poprzednik musiał chyba zmuszonym być do opuszczenia Paryża, że odstąpił zakład za taką małą cenę.
— Przypuszczam, że tak było, boć sam grunt wart jest tyle.
Grzegorz zamknął z powrotem furtkę, a Fabrycjusz idąc za nim, zapytał od niechcenia.
Zapewne na noc wyjście to dobrze jest strzeżone?
— Strzeżone? — powtórzył z uśmiechem Grzegorz. — A to po co? Nie potrzebujemy się niczego obawiać.

ROZDZIAŁ LXVII.

— Ja na pańskiem miejscu byłbym jednak daleko mniej spokojnym... — powiedział Fabrycjusz.
— Dla czego? — zapytał doktór.
— Obawiałbym się jakiej ucieczki...
— Ucieczka jest niepodobną, gdyż ażeby się dostać do ogrodu, potrzeba wybić dwoje drzwi, a ogrod opasany jest murem...
— Tak... prawda... że uciec stąd wcaleby łatwo nie było. Ale mógłby kto dostać się do zakładu.