lekkie skrzypnięcie. Szafka się otworzyła. Wszystko znajdowało się w tym samym porządku, jak wtedy, kiedy otwierał Rittner, aby dać Renému Jancelyn jakiegoś roztworu, potrzebnego do robót fałszerskich. Słoiki i flaszeczki starannie poznaczone stały na półkach. Fabrycjusz znał się z nimi dobrze. Chociaż nie studjował toxicologji, znał własności i nazwy różhych trucizn, najprędzej i najpewniej zabijających bez pozostawienia śladów. Przebiegł oczami nazwy wypisane na flaszeczkach w pierwszym rzędzie. Mała flaszeczka zielona zwróciła szczególniejszą jego uwagę. Na etykiecie wypisane było: „Datura stramonium“.
— Oto, czego mi potrzeba — pomyślał Fabrycjusz. — Nie mogłem napotkać nic lepszego nad tę truciznę... Roślinne, najlepsze ze wszystkich... Frantz Rittner był mistrzem w tej sztuce, a ja jestem jego uczniem...
Wziął zieloną flaszkę, wsunął ją do kieszeni i obraz powiesił na swojem miejscu.
— Teraz — rzekł, podsłuchując znowu przy drzwiach, czy nie ma kogo w sąsiednim pokoju — potrzeba mi będzie dostać się tutaj w nocy, tak, żeby mnie nie poznano i załatwić się ze wszystkiem.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/552
Ta strona została skorygowana.
KONIEC TOMU DRUGIEGO.