Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/567

Ta strona została skorygowana.

Laurent nawet nie próbował się tłómaczyć. Przybrał minę najpokorniejszą i nieśmiało wyszeptał:
— Gdybym miał minę tryumfującą, tobym oszukiwał pana.
— Co chcesz powiedzieć przez to?
— Chcę powiedzieć, że jeżeli pozbawi pan mnie łask swoich, jeżeli mnie pan wypędzi nawet, przyznam, że pan ma słuszność... Jestem głupiec, gamoń, niedołęga i kwita...
— Z jakiej przyczyny te wszystkie epitety?
Obiecywałem panu złote góry, a znalazłem się jak idjota...
— Ach! — wykrzyknął Fabrycjusz, zmarszczywszy brwi. — Nie udało ci się z marynarzem?
— A to, proszę pana, poprostu się zgubiłem — odpowiedział Laurent. Miałem go spoić i wyciągnąć na gawędę... tak się panu zobowiązałem... A tymczasem on mnie spoił i ja tylko przez cały czas gadałem.. Skończyło się na tem, że upadłem pod stół pijany i to do tego stopnia, że nazajutrz, obudziwszy się w mojem łóżku, nie wiedziałem, jakim sposobem dostałem się do niego. Słusznie pan zrobi, jeżeli mną pogardzi. Ja już sam sobą gardzę... Mam się za poniżonego w moich własnych oczach i proszę pana, abyś mnie porządnie zwymyślał.
Klaudjusz Marteau, ukryty na drzewie, śmiał się słuchając tego wszystkiego.
Fabrycjusz nie miał ochoty się śmiać, tembardziej, że położenie jego z tej strony niepokoiło go trochę. Nie mógł się jednak powstrzymać, bo pełna skruchy fizognomja intendenta była istotnie komiczną. Przebiegły ex-lokaj dopiął zresztą swego celu. Fabrycjusz został rozbrojony i dowiódł tego, mówiąc te słowa:
— Dosyć tego lamentowania! Postąpiłeś bardzo niezręcznie, za bardzo licząc na swoją silną głowę, ale przecie nie popełniłeś żadnej zbrodni.
— Więc pan mi przebacza?
— Ma się rozumieć, mój kochany...
— Ach! panie, co za szczęście!...