Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/568

Ta strona została skorygowana.

— Gadałeś, jak powiadasz? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, panie... przy śniadaniu... paplałem bez przestanku...
— A o czemże tak gadałeś.
Niestety! nic sobie nie przypominam...
— Mniejsza... Znajdziemy inny sposób na rozwiązanie języka panu marynarzowi.. Nie potrzebuję cię dzisiaj... Idź sobie i wypoczywaj, bo ci tego bardzo potrzeba.
— Więc pan się na mnie nie gniewa?
— Jużem ci raz powiedział, i jeszcze powtarzam...
I Laurent wyszedł bardzo zadowolony, że się tak łatwo wywinął.
Zaledwie Laurent opuścił pokój, Fabrycjusz wyciągnął zaraz z kieszeni zieloną flaszeczkę i postawił ją na stole. Następnie otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kilka kluczy różnej wielkości. Przez parę sekund przypatrywał się im uważnie.
— To te napewno — mruknął wsuwając wszystkie do kieszeni od kamizelki.
Potem spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej.
— Aby dojść tam piechotą, potrzebuję iść dobrą godzinę — rzekł do siebie, ale tak cicho, że Klaudjusz nie dosłyszał tych słów. — Wszyscy spać będą gdy się tam dostanę, a pierwszy sen jest najcięższym...
Zaczął się przebierać, zdjął elegancki surdut, a włożył szerokie palto, a zamiast kapelusza nałożył czapeczkę na głowę,
— Gdzie on idzie o tej porze? — pomyślał Marteau.
Leclére wziął stojącą na stole flaszeczkę i schował ją do kieszeni bocznej paltota. Pozamykał okna i ze świecznikiem w ręku wyszedł z pokoju.
Klaudjusz zesunął się z kasztana.

ROZDZIAŁ II.

Stanąwszy na ziemi, obleciał co tchu całe zabudowanie. Dobiegł do peronu w chwili, kiedy małą furtkę obok bramy zamykano. Dopadł do furtki i chciał ją otworzyć. Próżne jednak były usiłowania. Fabrycjusz zamknął ją na dwa