Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/569

Ta strona została skorygowana.

spusty. Klaudjusz, szkaradnie zawiedziony, przytłumił w gardle największe, jakie miał w repertuarze swoim przekleństwo.
— Poczekaj! zamruczał wściekły, — ja i tak pójdę za tobą!...
Dla człowieka, przyzwyczajonego do wdrapywania się na drabinki i liny okrętowe, przekroczenie sztachet nie mogło przedstawiać wielkich trudności.
Klaudjusz chwycił za pręt kraty, podsunął się do góry i nie zważając na możność przebicia się o spiczaste szczyty, znalazł się po drugiej stronie i zeskoczył na ziemię.
Zaledwo już słychać było echa kroków Fabrycjusza, wystarczyło to zupełnie do zorjentowania się.
Młody człowiek poszedł w prawo. I Klaudjusz udał się w tym kierunku i w pięć minut, zamiast posuwać na oślep, polował już na upatrzonego.
Fabrycjusz miał minę człowieka spieszącego się bardzo.
— Hej stangret! — zawołał na powóz przejeżdżający. — Jeżeliś wolny, to ja cię biorę.
— A gdzie pan chce jechać?
— Do Auteuil.
— Wiele pan płaci?
— Dziesięć franków.
— To niech pan siada.
Kiedy Fabrycjusz otworzył drzwiczki i wskoczył do powozu, Klaudjusz stał obok prawie.
W pierwszej chwili przyszło mu na myśl uczepić się za powozem, ale rozmyślił się jednakże, że byłaby to za gruba gra.
Powrócił na bulwar Sekwany, otworzył małą furtkę, od której miał zawsze klucz przy sobie i znalazł się w parku.
Wchodząc do mieszkania czynił sobie pytanie:
— O której też godzinie ten łotr powróci?
Ponieważ nie był w stanie dać sobie odpowiedzi, uzbroił się w cierpliwość, zapalił fajkę, zasiadł przy oknie, wlepił oczy w okna wili i czekał. Trzecia wybiła, gdy słabe światełko ukazało się w oknach pokoju Lecléra.
Marynarz czemprędzej podbiegł do kasztana i wdrapał się na gałęzie. Nie było potrzeba podpatrywać go, gdyż