Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/571

Ta strona została skorygowana.

W pierwszej chwili chciał stłuc albo zabrać flaszeczkę. Ale się rozmyślił prędko, zniknięcie obudziłoby podejrzenia Fabrycjusza, który zresztą z łatwością dostarczyłby sobie innej porcji — postawił ją więc z powrotem na swoje miejsce, poza książkami. Zamknął szafę i wyszedł z pokoju. Podążał do swojego mieszkania.
Mały Piotruś oczekiwał w oknie na Klaudjusza.
— Dzień dobry, panu! — zawołał, skoro tylko zobaczył go z daleka.
Nagła myśl przyszła staremu do głowy.
— Dzień dobry, smyku odpowiedział. — Chódź no tu do mnie.
Chłopiec przybiegł natychmiast.
— Byłeś ty wczoraj w szkole?
— Byłem, panie Klaudjuszu...
— Dobrze się uczysz?...
— O ile tylko mogę...
— No to powiedz mi, smyku, skoro się kierujesz na uczonego, czy ty słyszałeś kiedy o jakiem „Datura stramonium“?... Dzieciak spojrzał na Klaudjusza wielkiemi oczami.
— „Datura stramonium” — — powtórzył. — Czy to jakie zwierzę, czy też ryba morska lub rzeczna?
— Nie, to płyn... taka rzecz, co się leje we flaszeczkę...
Nigdy nie słyszałem o żadnem „Datura”, ale można się będzie dowiedzieć, zapytawszy się dykcjonarza...
— Dykcjonarza?.. A cóż to za djabeł znowu?
— Gruba księga, w której wypisane są wszystkie wyrazy i ich znaczenie, a którą mi wczoraj matka przyniosła; mam ją po biednym moim ojcu.
No to dawaj chłopcze... poszukamy...
— Zaraz, panie Klaudjuszu...
Dziecko pobiegło do pawilonu i prawie zaraz wróciło z książką w ręku.
Mały Piotruś otworzył słownik z powagą i zaczął wodzić palcem po kolumnach, mrucząc półgłosem:
D... a... da... t... u... datu.. — Już mam.
I chłopak przeczytał głośno: