Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/574

Ta strona została skorygowana.

Siostrzeniec bankiera spojrzał na rękę swoją. W pierścionku kamienia nie było.
— Czyś go zgubił — zapytała młoda dziewczyna.
— Widocznie — odrzekł Fabrycjusz.
— Ale gdzie?
— Sam nie wiem.
— Wrócimy się, jeżeli chcesz? Może go odnajdziemy.
Nareszcie zawrócili, tą samą drogą, z oczami w piasek alei zwróconemi.
Czy pewnym jesteś, że ci brylant nie wyleciał zanim tu przyjechałeś?
— Nie umiem odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem stać się to mogło.
— Czy brylant był znacznej wartości?
— Wartość jego nie przechodziła dwunastu do piętnastu tysięcy franków, ale pamiątka to po biednym kochanym wuju i dla tego był nieocenionej dla mnie wartości...
— Pojmuję... pieniądze w takim razie nic nie znaczą... Może odnajdziemy zgubę.
— Być może, ale wątpię... Wypadł zapewne tutaj, i musiał się zagrzebać gdzie w piasku... Jeżeli na ulicy, znalazca z pewnością nie wróci.
— Szukajmy jeszcze.
— Na co się to przyda, skoro już przeszliśmy całą drogę
Młoda para doszła rzeczywiście do pawilonu, z którego wyszła przed kwadransem.
— Ach! — zawołała Paula — otórz i pan Grzegorz.
Młody doktór wychodził właśnie z pomocnikiem swoim Schultzem z zabudowań warjatek. Ukłonili się Pauli i Fabrycjuszowi i zaraz się do nich przyłączyli.
— Kochany doktorze, rzekła Paula, czekaliśmy na ciebie, aby pójść do naszych kochanych chorych.
— Jestem na rozkazy... Czy zaczniemy od pani Delarlviére, czy od panny Edmy.
— Od pani Delariviére, jeżeli pani pozwoli...