Weszli na schody pawilonu. Doktór Schultz postępował pierwszy. Paula, trzymając pod rękę Fabrycjusza, rozmawiała z Grzegorzem.
— Doktór pomocnik otworzył drzwi do pokoju Joanny i wykrzyknął zdziwiony.
— Co to takiego? — spytała zaniepokojona Paula.
Schultz nic nie odpowiedziawszy poskoczył ku Joannie.
Biedna warjatka siedziała na łóżku zmieniona strasznie. Policzki miała zapadłe, oczy podsiniałe, nieruchomie zapadnięte, palce kurczowo szarpały kołdrę.
— Widzi pan... widzi pan — mówił doktór pomocnik.
Grzegorz stał przy łóżku pani Delariviére.
Fabrycjusz i Paula zbliżyli się także: zdziwieni i na pozór wzruszeni oboje.
— To chyba atak — zauważył doktor Schultz.
— Nie przypuszczam — odrzekł Grzegorz Vernier — w napadzie rzucałaby się, mówiła, a tymczasem zaledwie się może utrzymać i nie jest w stanie jednego słowa przemówić.
Cóż to więc?
Fabrycjusz rzucił okiem na karafkę, która stała obok łóżka. Karafka była próżną.
— Zanadto się pospieszyłem — pomyślał nędznik — najlepszy sposób uniknięcia podejrzeń to zmniejszenie dozy.
Grzegorz wziął rękę Joanny i zaczął puls badać.
— Puls jest przyspieszony, nierówny, zęby zaciśnięte, powieki szeroko rozwarte, wszystkie muskuły naprężone jak przed atakiem epilepsji!... Cóż to znów za dziwny fenomen — powiedział do siebie.
Nagle Joanna się poruszyła, ręką potarła po czole, jakby chciała odpędzić trapiące ją widziadła.
— Doznaje halucynacji! — odezwał się doktór Schultz.
— Nie dałeś jej pan nic innego nad to, co przepisałem? — zapytał Grzegorz.
— Nic a nic, panie dyrektorze.
— Sam pan przyrządzał napój?
— Sam.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/575
Ta strona została skorygowana.