Zdumienie Klaudjusza Marteau nie miało granic. Dzielny chłop nie spodziewał się niczego podobnego, nie spodziewał się, ażeby musiał wyjeżdżać tak nagle, o mało też nie stracił zwykłej swej przytomności umysłu.
— Ach! — szepnął — to i pan Laurent pojedzie ze mną?
— No tak... Czy ci się nie podoba?...
— Przeciwnie, proszę pana... Żyjemy z Laurentem w jak najlepszej przyjaźni... i bardzo mi przyjemnie będzie z nim podróżować.
— Tem lepiej, mój zuchu... Laurentowi dam potrzebne pieniądze i z nich będziesz czerpał, co ci potrzeba będzie.
— Dobrze, proszę pana...
— Zjedz zatem śniadanie i przygotuj się do drogi razem z twoim chłopcem... Wybierzecie się na dni dwanaście... Powóz zajedzie o jedenastej... Sprawiaj się z żołnierską punktualnością.
— Nie każemy czekać na siebie, proszę pana.
— Przypuszczam!... możesz odejść...
Klaudjusz oddalił się pomieszany i powróciwszy do mieszkania, mówił do siebie:
— Bardzo przebiegłe jest kochane moje panisko, instynktownie mnie się obawia... wysyła mnie z Piotrkiem, a Laurentowi każe nas pilnować. Bardzo jest istotnie przebiegły, ale i ja nie w ciemię bity! — Gdybym tak nie pojechał i wzruszył ramionami.
— Cóż znowu! powiedział. — Nie jechać, to byłobv znaleźć się głupio!... Zanadto byłoby to podejrzanem i mój pan, albo by sobie drapnął, albo by pozbył mnie się jakim niedobrym sposobem!... Nie! nie... ty pojedziesz, mój marynarzu!... Podróż lepiej ci jeszcze posłuży do wykonania twoich planów! Jakaś myśl przyszła mu nagle do głowy i aż się uśmiechnął z zadowolenia. Wyszedł z mieszkania i zawołał małego Piotrka.
Chłopak naprawiał sieć, w której trochę oczek przerwało się o korzenie.
Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/593
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ X.